9 na 10 żon alkoholików trwa przy swoich mężach

9 na 10 żon alkoholików trwa przy swoich mężach

Osoba współuzależniona tak bardzo się poświęca i składa w ofierze na ołtarzu opieki nad uzależnionym dzieckiem czy partnerem, że sama psychicznie się rozpada, przestaje kontrolować swoje emocje i zachowania.

9 na 10 żon alkoholików trwa przy swoich mężach.
Natomiast 9 na 10 mężów alkoholiczek zostawia swoje uzależnione żony

- Z Ewą Woydyłło rozmawia Wojciech Maziarski.

Co to takiego „współuzależnienie”?

9 na 10 żon alkoholików trwa przy swoich mężach

Tym terminem nazywamy takie podejście do osoby uzależnionej, które teoretycznie ma jej pomóc wyzwolić się od uzależnienia, ale w rzeczywistości nie tylko jej nie pomaga, ale często wręcz tworzy warunki sprzyjające trwaniu w uzależnieniu. Krótko mówiąc, to patologiczne reagowanie na czyjeś uzależnienie. Po angielsku używa się terminu „enabling”, który ma trochę inne znaczenie niż polskie „współuzależnienie”. Znaczy raczej „wspólnictwo”.

Na czym miałoby ono polegać?

Uzależniony nie idzie do pracy bo zapił i leży nieprzytomny, a współuzależniona żona pomaga mu dzwoniąc do szefa i mówiąc, że mąż nie może dziś przyjść, bo musi zaprowadzić dziecko do lekarza. Otacza męża fałszywie rozumianą opieką, a jednocześnie stale jest skoncentrowana na nim, stara się go kontrolować, sprawdza, co robi, gdzie poszedł, czy nie pije z kumplami w knajpie, przyprowadza go pijanego do domu.

Kto jest ofiarą współuzależnienia?

Komu ono szkodzi? Uzależnionemu czy współuzależnionemu?

Wszystkim. Uzależnionemu – bo nie pomaga mu podjąć skutecznej terapii. Współuzależnionemu – bo niszczy jego życie. Ale szkodzi także osobom z ich otoczenia, np. dzieci często ponoszą ciężkie konsekwencje współuzależnienia matki. Współuzależnienie jest problemem, którego negatywne skutki przypominają koła na wodzie – rozchodzą się coraz dalej na wszystkie strony i dotykają kolejnych osób i całych środowisk. W efekcie przeobraża się to w problem społeczny. Zresztą pewnie dlatego się tym zajmujemy i w ramach terapii traktujemy współuzależnienie jako oddzielną jednostkę.

Chorobową?

W pewnym sensie. Nie jest to taka choroba, żeby nałożyć pacjentowi piżamę i położyć go do szpitala. Nazwijmy to raczej „problemem psychologicznym”. Osoba współuzależniona ma całą uwagę skupioną na uzależnionym, a nie na sobie.

I gdzie tu problem?

Osoba, która się sobą nie zajmuje i o siebie nie dba, a całą energię poświęca na opiekowanie się uzależnionym, przestaje funkcjonować w sposób zdrowy. Nie odnosi sukcesów, nie wywiązuje się ze swoich społecznych ról, zaniedbuje różne obowiązki, nie czerpie z życia satysfakcji. A w tym samym czasie nie pomaga uzależnionemu, mimo że właśnie to uważa za swój główny cel.

Czytaj też: Konflikt? Nie wszystko trzeba przegadać

Ale przecież takie poświęcenie nie dotyczy tylko osób mających w rodzinie alkoholika czy narkomana. Rodzice niepełnosprawnego, np. autystycznego dziecka często całe swoje życie podporządkowują opiece nad nim. I nikt nie uważa, że ich postawa jest patologiczna.

W Polsce. Na Zachodzie wygląda to już inaczej. I ten trend dociera także do nas. Np. lekarz mojego śmiertelnie chorego męża zajmował się już także mną, bo nie chciał, bym całe swoje życie złożyła na ołtarzu opieki nad nim.

Gdzie jest ta cienka linia oddzielająca zdrową troskę o bliskich od patologicznego współuzależnienia?

Ponieważ właśnie jest cienka, to trudno ją znaleźć. Przebiega mniej więcej tam, gdzie kończy się sprawne i skuteczne świadczenie pomocy drugiemu człowiekowi. Przecież osoba, która wyniszczy swój potencjał i da z siebie tak wiele, że za chwilę sama zostanie zawieziona do szpitala, nikomu nie pomoże. Taka postawa jest bezcelowa i szkodliwa.

Często obserwuję to w praktyce. Osoba współuzależniona tak bardzo się poświęca i składa w ofierze na ołtarzu opieki nad uzależnionym dzieckiem czy partnerem, że sama psychicznie się rozpada, przestaje kontrolować swoje emocje i zachowania. Jest już tak wykończona fizycznie i psychicznie próbując kontrolować zachowania np. męża alkoholika, który ciągle urządza po pijaku awantury, że sama może stać się agresywna. Funkcjonuje według patologicznego modelu: chce coś powstrzymać, ale sama to podsyca i powiela.

W terapeutycznej karierze widziałam setki takich przypadków. Przychodzi np. żona i mówi, że ma jedno wielkie utrapienie z mężem, który wciąż pije i nie zajmuje się dziećmi. Ciągle musi go pilnować, przyprowadzać do domu, wyciągać z knajp. A kto jest wtedy dziećmi? - pytam. No właśnie nikt. Czyli on nie zajmuje się dziećmi, bo pije, a ona nie zajmuje się dziećmi, bo pilnuje jego, żeby nie pił. I to nieskutecznie, bo on mimo jej wysiłków i tak wciąż pije.

To jest właśnie jeden z symptomów współuzależnienia: ktoś podejmuje jakieś działania, by powstrzymać drugą osobę przed destrukcyjnym zachowaniem; środki te są nieskuteczne, a mimo to on uparcie je stosuje i nawet eskaluje. Na przykład robi coraz większe awantury, mimo że to nic nie pomaga. Bo przecież alkoholik często nawet czeka na awanturę, dzięki niej ma pretekst, żeby trzasnąć drzwiami i pójść w miasto.

Osoba współuzależniona jakby traci dystans i samokrytycyzm. Uparcie robi coś, mimo że gołym okiem widać, że to nie przynosi skutku. Więc wkłada w robienie tego coraz więcej energii i emocji, co tylko podnosi temperaturę problemu.

Nie da się awanturami nakłonić alkoholika do przerwania picia?

- Oczywiście, że nie. To tylko daje mu pretekst i pozwala mu obwinić drugą osobę. Przerzucić na nią odpowiedzialność. Uzależniony zawsze szuka dla siebie usprawiedliwienia i gdy już nie może zaprzeczyć, że pije nadmiernie, musi znaleźć winnego. Gdy więc żona robi mu awantury, może jej powiedzieć: „Zobacz, jaka jesteś. W kółko tylko zrzędzisz i masz do mnie pretensje. Zmarnowałaś mi życie. To przez ciebie piję”.

Mąż do żony. A żona do męża też?

Współuzależnienie mężczyzn jest bardzo rzadkie, przynajmniej w naszej kulturze, gdzie opiekowanie się nie jest tradycyjną rolą mężczyzny. A istotą współuzależnienia jest nadmierne, patologiczne opiekowanie się. 9 na 10 żon alkoholików trwa przy swoich mężach. Natomiast 9 na 10 mężów alkoholiczek zostawia swoje uzależnione żony. Wprawdzie pamiętam ze swojej terapeutycznej kariery przypadki takich mężów, którzy przyprowadzali do mnie chore żony i nie porzucali ich, ale były to absolutne wyjątki. Bardzo je kochali i starali się pomóc.

Pomagali im czy raczej szkodzili?

Przez długi czas szkodzili, bo się wstydzili i ukrywali problem przed otoczeniem. To właśnie jeden z wyróżników współuzależnienia: wstyd. Wstydzę się, że ktoś inny źle postępuje. Żona, mąż, dziecko.

A co w tym dziwnego? W rodzinie wszyscy czują się zakłopotani, gdy ktoś z członków robi coś niewłaściwego.

W naszej, polskiej rodzinie tak jest, bo wciąż siedzimy na drzewie. Są natomiast społeczeństwa, które już zeszły z drzewa i zachowują się normalnie. Owszem, ich członkowie wstydzą się – to bardzo uniwersalne uczucie, obecne we wszystkich kulturach – ale tylko tego, co sami złego zrobili. A nie tego, co zrobił ktoś inny – mąż, żona, syn.

Chwilami odnoszę wrażenie, że my, Polacy, jesteśmy współuzależnionym narodem. To jest bardzo mocno zakorzenione w naszej tradycji i mentalności. Mąż zarzygał klatkę schodową, ale wstydzi się żona i cała kamienica ją pokazuje palcami i do niej ma pretensje. Nie tylko ta żona ma więc pokręcone w głowie, ale i sąsiedzi mają pokręcone.

Albo taka sytuacja: moje dziecko się nie uczy i nie zdaje do następnej klasy. I gdy ktoś mnie pyta, co u Jasia,  odpowiadam, że dobrze, a potem unikam spotkań z tą osobą, bo jeszcze nie daj Boże znowu mnie zapyta i wyda się, że Jasio powtarza rok. A przecież to dla mnie taki wstyd. A niby dlaczego dla mnie? Przecież to mój syn się źle uczy, nie ja.

Kolejna typowa sytuacja: mąż zdradza żonę, okazuje się, że gdzieś tam ma dziecko nie wiadomo z kim. I ta żona strasznie się tego wstydzi. Zrywa kontakty towarzyskie i rodzinne, przestaje odbierać telefony, nie odzywa się do znajomych. Jak ja się teraz ludziom pokażę? - myśli. Wstydzi się. A właściwie czego ma się wstydzić? Przecież to jej mąż jest łobuzem, nie ona.

Jak widać, ten wstyd nie musi być związany z uzależnieniem, ale ogólnie z negatywnym wizerunkiem drugiej osoby, np. partnera czy dziecka. Jednak w przypadku uzależnień jest on częścią i charakterystycznym symptomem współuzależnienia.

Ten wstyd wynika z mylnie rozumianego poczucia odpowiedzialności. W naszej kulturze przyjęło się uważać, że jesteśmy odpowiedzialni za kogoś. Za rodzinę, dzieci, partnerkę, męża. Gdy więc on zarzyga klatkę, to ja się źle czuję. Wprawdzie on to zrobił, ale to znaczy, że ja zawiodłam. Bo jestem za niego odpowiedzialna.

Tymczasem w rzeczywistości prawie nigdy nie odpowiadamy za innych ludzi. Do wyjątków należą sytuacje, w których opiekujemy się osobami całkowicie sparaliżowanymi i nieświadomymi. Czy jest pan odpowiedzialny za pięcioletnie dziecko?

Częściowo.

Otóż to – częściowo. A z biegiem lat, w miarę jak to dziecko dorasta, zakres pańskiej odpowiedzialności stale maleje. Czy jest pan odpowiedzialny za dwudziestoletniego syna?
Właściwie już nie.

No właśnie. Tymczasem do mnie przychodzi starsza kobieta i skarży się: proszę pani, już nie mogę z tym moim synem. Ciągle pije, sprowadza do domu dziwki, w ogóle tragedia. Niech pani coś pomoże. No dobrze – mówię – coś spróbujemy poradzić. Ile lat ma pani syn? 42.

I co pani jej radzi?

Mówię jej tak: gdyby była pani amerykańską matką, to dziś zmieniłaby pani zamki w drzwiach, ale ponieważ jest pani polską matkę, to pani tego nie zrobi. Musimy więc szukać innych sposobów zaradzenia problemowi. Przede wszystkim nie wolno pani milczeć. O sprawie powinna się dowiedzieć cała rodzina i otoczenie. A ona: no nie, to przecież niemożliwe, czy pani wie, co powiedziałaby moja siostra? Albo ksiądz? Przecież od razu powie: No a nie mówiłem? Nie byłaś dobrą matką, bo go do kościoła nie przyprowadzałaś.

Więc co taka emerytka, mająca syna alkoholika, może zrobić?

Przede wszystkim uświadomić sobie, że nie jest odpowiedzialna za dorosłego syna, lecz jest odpowiedzialna wobec niego. To zupełnie inny rodzaj odpowiedzialności, który nakłada na nią powinność dowiedzenia się, jak może mu skutecznie pomóc. I to w taki sposób, by nie niszczyć zarazem siebie samej.

Pierwszym warunkiem jest to, by przestać pomagać uzależnionemu w ukrywaniu jego problemu przed otoczeniem. Dopóki sprawa nie wypływa na zewnątrz, alkoholik czy narkoman może mówić partnerowi albo rodzicowi: nie mam żadnego problemu, tylko ty się mnie czepiasz, a cały świat mnie szanuje. No więc trzeba zrobić coś, żeby mu uświadomić, że już tak nie jest. Na przykład nie przynosić go do mieszkania, gdy śpi na schodach, ale pozwolić, by policja go zabrała.
Albo wręcz zadzwonić na policję i powiedzieć: mój mąż po alkoholu wsiadł do samochodu i wiezie nasze dzieci, bardzo proszę zainterweniować. Na tym polega moja odpowiedzialność wobec ciebie, że ja tobie nie pozwolę zabić naszych dzieci.

To oznacza, że współuzależniony musi przełamać naturalną skłonność do osłaniania drugiej osoby. W większości wypadków chyba nie posłucha tej rady.

Jeśli naprawdę kocha i chce pomóc, to posłucha.

I ma pani w swoim terapeutycznym doświadczeniu przykłady takich sytuacji?

Ależ oczywiście. Całe mnóstwo. Nawet chodziłam na policję z moimi pacjentkami. Pamiętam jedną taką wizytę, kiedy uznałam, że muszę osobiście się zaangażować, bo wcześniej zdarzyło się, że kobieta nie wpuściła męża do domu, kiedy o 3 nad ranem dobijał się do drzwi i awanturował na klatce schodowej. Sąsiedzi wezwali wtedy policję, która zamiast go zabrać do izby wytrzeźwień kazała go wpuścić do mieszkania. Po prostu skandal! Niestety w wielu wypadkach polska policja jest częścią problemu.

Oczywiście moja pacjentka zraziła się po tym doświadczeniu i oświadczyła, że z taką policją nie chce mieć do czynienia. Zaproponowałam jej więc, że razem umówimy się z komendantem na rozmowę. Obie pójdziemy do niego, kiedy będzie miał czas, żeby nas przyjąć, a ona mu powie: „Mój mąż często jeździ po pijanemu. Przyszłam do pana, bo chcę się umówić, że kiedy do was zadzwonię i powiem, że właśnie wsiada do samochodu, to szybko przyjedziecie, zatrzymacie go i nie oddacie mu kluczyków po kwadransie. A żeby mieć pewność, tę naszą dzisiejszą rozmowę nagrywam i w razie czego ujawnię nagranie pańskim zwierzchnikom”. W rzeczywistości nawet nie musiała nagrywać, bo ja poszłam z nią jako świadek i powiedziałam, że jestem doktorem psychologii, pracuję w Instytucie Psychiatrii, to jest moja pacjentka i mamy taki problem, który trzeba rozwiązać. Oczekujemy, że policja nam w tym pomoże.

To ważne, żeby uświadomić sobie, że nie musimy wszystkiego robić samemu i że istnieją wyspecjalizowane służby i instytucje, które mają nam udzielić wsparcia. W końcu po coś powoływaliśmy policję, prokuraturę, sądy, nawet więzienia.

Chce pani, żeby współuzależnieni wysyłali swoich uzależnionych bliskich za kratki?

W niektórych sytuacjach na tym polega pomoc. Czasami słyszę od matki narkomana: „Przecież jak ja powiem o nim policji, to oni go aresztują”. Więc odpowiadam: I chwała Bogu! Dzięki temu nie umrze. Chce pani stracić syna? Handluje narkotykami i sam je bierze, za chwilę będzie miał długi i ci, dla których pracuje, albo go zabiją, albo okaleczą. Był niedawno przypadek, że chłopakowi w szkole, który był im winien pieniądze, obcięli cztery palce. Chce pani, żeby jego też to spotkało?

No tak – odpowiada ona – ale przecież postawią go przed sądem i skażą. Pójdzie do więzienia. No i dobrze – mówię. – Tam działają ośrodki dla narkomanów, będzie się leczyć. Ponieważ będzie siedzieć, nie będzie mógł z terapii uciekać. Gdy wyjdzie z więzienia, przyjdzie do pani z kwiatami i będzie dziękować, że go pani uratowała.

Trudno jest przekonać współuzależnionych do zmiany postawy?

Właściwie nie. Najlepiej robić to w grupie. Przychodzi 8-10 osób, spotykamy się, każda mówi o swoich doświadczeniach i problemach. Do konkluzji dochodzimy bardzo szybko.

Nie bardzo chce mi się wierzyć, że matka łatwo da się przekonać, że dla dobra syna powinna na niego nakablować. Może werbalnie przyzna rację, ale w praktyce tego nie zrobi.

To prawda, z matkami jest trudniej. Z żonami idzie dużo łatwiej. Ciekawe, że w USA, gdzie też pracowałam, jest odwrotnie. Tam żona dużo dłużej będzie pobłażać uzależnionemu mężowi, a matka od razu wymieni zamki w drzwiach i nie wpuści dziecka do domu.
Skąd ta różnica?
Tam jest inny model relacji między rodzicami a dziećmi. Dzieciak w wieku 15-16 lat wyjeżdża do koledżu i w zasadzie rozstaje się z rodziną. A kobiety w o wiele większym stopniu są  nastawione na zaspokajanie swoich potrzeb niż Polki. Amerykańska matka, która wyprawiła w świat prawie dorosłe dziecko, sama chce się nacieszyć życiem i nie ma już zamiaru poświęcać się dla tego dziecka. Odchowa – i ma święty spokój. Niewyobrażalna jest tam sytuacja, by matka z emerytury dawała synowi pieniądze na pół litra.

U nas natomiast miłość macierzyńska jest doprowadzona do granic patologii. I to nie tylko w sytuacjach mających związek z uzależnieniem. Kiedy dorosłe dziecko chce kupić pralkę do swojego domu, to polska matka będzie ściubolić grosiki z emerytury, żeby mu pomóc. To jest chore.

Czytaj też: Tyle miłości ile wolności. Czy istnieją uniwersalne sposoby na szczęśliwy związek?

Istnieją charakterystyczne modele zachowań osób uzależnionych, które są sygnałami ostrzegawczymi. Gdyby ci uzależnieni w porę potrafili je dostrzec i właściwie odczytać, wcześniej zrozumieliby, że mają problem i podjęliby leczenie. Niestety na ogół dowiadują się o tym dopiero po wielu latach, na terapii. Czy są też sygnały ostrzegające o współuzależnieniu?

Tak. Takim sygnałem jest przede wszystkim ukrywanie przed światem zewnętrznym problemu osoby uzależnionej. Dzwoni do mnie koleżanka i pyta, jak było na wakacjach, więc mówię, że fajnie. Tymczasem w rzeczywistości wcale nie było fajnie, bo mój mąż wieczorami pił, a ja siedziałam i nudziłam się sama. Ale nie mówię jej o tym. Ukrywam problem.

Co więc mam robić, gdy zauważam u siebie ten sygnał ostrzegawczy?

Przekłuć balon milczenia. Zacząć o problemie mówić głośno. Rozmawiać o nim z ludźmi.

Ale z kim? Przecież nie z kioskarką, u której kupuję gazety.

Może być i kioskarka. To oczywiście zależy od tego, jakie są między wami relacje, ale jeśli jest to osoba, z którą znacie się od lat i czasem ze sobą gawędzicie, to czemu nie? Nie ma nic dziwnego w tym, że zaprzyjaźniona klientka mówi: „Pani Halinko, mam taki kłopot. Mój mąż coraz więcej pije i już nie wiem, co z tym zrobić. Słyszała pani może o jakiejś dobrej poradni?”.

Zaraz się okaże, że pani Halinka albo sama słyszała, albo zna kogoś, kto słyszał. Problem uzależnień jest bardzo rozpowszechniony. Pewnie co druga rodzina w Polsce – albo i więcej - ma kogoś, kto jest od czegoś uzależniony, od alkoholu, narkotyków, nikotyny, seksu, internetu, hazardu itd., więc gdy zaczynamy o problemie mówić, zaraz okazuje się, że mnóstwo ludzi ma na ten temat coś do powiedzenia i może nam udzielić rady, polecić poradnię, pożyczyć książkę. W kiosku, na bazarku, u fryzjera – wszędzie możemy szukać wsparcia. I nigdy nie spotkałam się z przypadkiem, by ktoś wykorzystał to przeciwko osobie, która mówi o swoim problemie.

No dobrze. Załóżmy, że osoba, która u siebie zauważyła sygnały ostrzegawcze, skorzystała z pani rady i zaczęła o problemie mówić głośno. Co ma robić dalej?

Musi zatroszczyć się o zapewnienie sobie systemu wsparcia. Osoba współuzależniona boi się nie tylko o uzależnionego, ale często też boi się jego. Jego reakcji. Jak się zachowa, kiedy się dowie, że rozmawiałam i ujawniałam jego problem? Przecież już tyle razy na mnie krzyczał i groził, że mnie porzuci. Może tym razem naprawdę to zrobi?

Dlatego współuzależniona nie może pozostać sama, musi zacząć zapraszać do domu znajomych i przyjaciół. Gdy to radzę moim pacjentkom, odpowiadają: „Ale przecież ja nie wiem, w jakim stanie on wróci domu”.

No to co? Jeśli wróci pijany, to koleżanka albo siostra zobaczy, że jest pijany. Ty nie jesteś za to odpowiedzialna i nie masz powodu się tego wstydzić ani pomagać to ukrywać. A jeśli on się będzie wstydzić, to bardzo dobrze. On ma powód do wstydu. Właśnie o to chodzi, by uświadomił sobie, że konsekwencje swojego postępowania będzie ponosić on sam. Nie możesz go osłaniać, ratować, wyciągać z tarapatów.

Jest mnóstwo okazji, by mu to uświadomić. Często alkoholik wraca po imprezie do domu taksówką i telefonuje albo biegnie na górę prosząc żonę o pieniądze, bo musi zapłacić za kurs. A ona mu daje, a jeśli nie ma, to leci do sąsiadki, żeby pożyczyć. Jest szczęśliwa, że wreszcie mąż wrócił. Dwie noce go nie było, ona czekała i się zamartwiała, więc teraz jest gotowa zrobić wszystko z radości, że on znowu jest w domu.

Tymczasem powinna mu odpowiedzieć: nie mam dla ciebie na taksówkę, idź do bankomatu. A jeśli nie masz na koncie, to nie mój problem. Sam musisz go jakoś rozwiązać, daj taksówkarzowi zegarek, zostaw mu dowód osobisty. Twoja sprawa.

Oczywiście jest ryzyko, że w takiej sytuacji uzależniony wpadnie w furię i zwymyśla żonę. No trudno, trzeba się z tym pogodzić. Ale obecność postronnych świadków – np. przyjaciółki, znajomej, siostry – stwarza większe poczucie bezpieczeństwa i wsparcia. Zawsze trzeba starać się rozmawiać z uzależnionym przy świadkach, nigdy w cztery oczy.

A co robić, jeśli temu uzależnionemu grozi niebezpieczeństwo? Np. przewrócił się i zasnął na mrozie. Przecież nie można go tak zostawić, bo zamarznie.

Zadzwonić na policję i powiedzieć: mój mąż leży pijany przed domem, proszę go zabrać do izby wytrzeźwień. Oni mogą się wykręcać, mówiąc „Przecież to pani mąż, niech go pani weźmie do domu”, ale nie należy ustępować. Trzeba im odpowiedzieć: „Nie mam wpływu na to, co robi mój mąż, ale nie chcę, żeby umarł na mrozie. Dobrze mu zrobi, kiedy go zabierzecie do izby wytrzeźwień. Może do niego wreszcie dotrze, że ma problem”.

Policjanci w całej Polsce przeszli już szkolenia organizowane przez Państwową Agencję Rozwiązywania Problemów Alkoholowych, więc stopniowo zaczynają to rozumieć. Gorzej jest ze zwykłymi ludźmi, sąsiadami, którzy oczekują, że krewni i bliscy uzależnionych wezmą na siebie odpowiedzialność za ich czyny. Np. sąsiadka dzwoni do drzwi i mówi: Pani mąż śpi na klatce. - Tak? To trzeba zadzwonić na policję. - Ale przecież to pani mąż! - Tak, ale ja nie mam zamiaru go nosić po schodach. Tyle razy to już robiłam, że mam dość...

W ostatnich latach zwiększa się w Polsce świadomość tego, czym jest uzależnienie i jak należy je leczyć. Czy podobnie zwiększa się też świadomość współuzależnienia?

Tak. Obserwuje wyraźną zmianę postaw w młodszych pokoleniach. Młode kobiety nie chcą już być wspólnikami uzależnionych partnerów i pomagać im ukrywać przed światem ich problemu. Oczywiście to jest proces, który dokonuje się stopniowo i trudno podać dane procentowe, jednak trend jest wyraźny.

Widać to także po tym, jak zmienia się wiek osób podejmujących leczenie w ośrodkach dla uzależnionych. Gdy zaczynałam pracę jako terapeutka po powrocie z USA w 1987 roku, średnia wieku moich pacjentów mieściła się w granicach 43-48 lat. Dziś spadła do 28-35 lat. To oznacza, że ich partnerzy i rodziny postępują inaczej niż kiedyś. Wywierają skuteczniejszą presję, bo przecież żaden alkoholik nie idzie na terapię sam z siebie. Ktoś z zewnątrz musi mu powiedzieć „dość tego”.


WOJCIECH MAZIARSKI - dziennikarz „Gazety Wyborczej",
autor książki „Jak feniks z butelki. Rozmowy z alkoholikami".
W 2000 r. otrzymał nagrodę ministra zdrowia
za publicystykę poświęconą tematyce uzależnień.


Ewa Woydyłło - doktor psychologii, terapeutka uzależnień
w Ośrodku Terapii Uzależnień Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie.
Rozpowszechniła w Polsce leczenie według tzw. modelu Minnesota,
opartego na filozofii Anonimowych Alkoholików.
Autorka wielu książek m. in:

  • "Zaproszenie do życia",
  • "Podnieś głowę",
  • "W zgodzie ze sobą",
  • "Początek drogi",
  • "Aby wybaczyć",
  • "Wyzdrowieć z uzależnienia",
  • "Sekrety kobiet".

Artykuł pochodzi z wydania specjalnego:
"Wysokich Obcasów": "Psychologia uzależnień",
Numer w sprzedaży od 26 lipca.

PSYCHOLOGIA UZALEŻNIEŃ WYSOKIE OBCASY